Ula

Pedagog, instruktor rekreacji, policjantka, psychoprofilaktyk, matka dorosłego syna, babcia.

Na cudownych warsztatach w kręgu kobiet prowadzonych przez Davinę, czując na przemian radość, smutek, żal, itp podobne emocje, przypomniałam sobie jak wielokrotnie pustka, dziura, samotność i obniżony nastrój stawał się twórczy i napędzał mnie do zmian przynoszących w efekcie korzyści.

Radość i pogoń za przyjemnościami dawał chwilową radość i zadowolenie, jednak post factum czułam zniechęcenie i poczucie straty. Dzięki temu nie przebalowałam całego swojego życia, tylko w chwilach przygnębienia szukałam sensu życia. Mimo, że na tej drodze spotykałam ciekawych i wartościowych ludzi i doświadczałam ciekawych chociaż często trudnych zdarzeń, to ciągle błądziłam.

Błądziłam, bo kierowałam się pojęciem szczęścia, nie rozumiejąc, co to pojęcie oznacza. Kiedy poczułam to w końcu w swoim ciele, umyśle i duszy, możliwy stał się balans w życiu i zadbanie o równowagę oraz wymianę dobrej energii. Dla mnie to oznacza dzisiaj szczęście. Trochę późno, jednak zgodnie z przysłowiem „lepiej późno niż wcale”, jestem szczęśliwa, że to mi się udało.

Całe życie próbowałam wypełnić pustkę, którą często czułam, dziurę, która bólem przeszywała moje ciało od stóp do głów. Ratowałam się przysłowiami ludowymi, które wywodziły się z mądrości narodu, lub inspirującymi cytatami o życiu widzianymi oczami mądrych ludzi. Wiele lat pisałam też pamiętnik, który pomagał mi sprostać trudnym chwilom, gdy nie znajdowałam wsparcia wśród bliskich. Dzięki temu uniknęłam realizacji odebrania sobie życia, gdy takie pomysły się pojawiały. To była moja nadzieja, ostoja, gdy traciłam poczucie sensu życia. Ludowe mądrości, inspirujące cytaty nadawały trwałość jakiemuś porządkowi, którego nie było w mojej rodzinie.

W mojej rodzinie panował chaos, bezprawie, nadużycia. Pisanie pamiętnika pozwoliło mi na poczucie bezpieczeństwa i przeżycie w niesprzyjających okolicznościach. Pisałam od okresu dojrzewania aż do narodzin syna i jego wczesnego dzieciństwa. To mnie trzymało w pionie i mobilizowało do życia, mimo, że traciłam jego smak. Dopiero kryzys wieku średniego -„słynna rycząca czterdziestka” i wejście w okres dojrzewania mojego syna, znowu powalał mnie na ziemię, z której coraz trudniej było mi się podnosić. O pamiętniku zapomniałam, cytaty przestały działać, nie widziałam dla siebie deski ratunku. Gdy pojawił się pomysł rozszerzonego samobójstwa, bo chciałam odejść ze świata zabierając ze sobą swoje dziecko, przeraziło mnie to. Nie widziałam rozsądnego rozwiązania. Nie chciałam zostawić samego syna, bo ojca już dawno stracił, jeśli w ogóle go miał? A dziadków nie uważałam za odpowiedzialnych do sprawowania nad nim opieki.

Co więc robić? Miałam na szczęście świadomość, że nie mam prawa pozbawiać życia istoty, która nie wyraża woli odejścia. To stało się też szansą na dalsze życie dla mnie. Resztki rozsądku pokierowały mnie do psychiatry. I tak rozpoczął się mój proces przebudzania ze snu, czyli ze złudzeń i dążenia do prawdy. Bo w czasie kryzysu cierpiałam na narkolepsję. Zmuszałam się do pracy i podstawowych obowiązków a resztę czasu przesypiałam. Tak jakbym nie żyła. Taki substytut śmierci. Ten sen ratował mnie przed prawdziwą śmiercią. Tak więc w wieku 44 lat rozpoczął się mój proces terapii, rozwoju, poszukiwania sensu życia. Trudna wyboista droga, ale w gruncie rzeczy owocna, bo ukazywały się ścieżki, którymi brnęłam przez busz, gąszcza i chaszcze, za którymi ukazywały się smugi oślepiającego światła. Wtedy czułam, że warto mierzyć się z wysiłkiem, który w efekcie pozwala ogrzać zranione serce i zasklepić krwawiące rany. Wtedy uczyłam się oddychać i puszczać oczyszczające łzy. Przestałam wstydzić się łez, swoich słabości i zaczęłam szanować smutek. Udawana radość i rola zadowalacza nie dawała ukojenia. Coraz bliżej trudnej prawdy o sobie przynosiło zaskoczenie, rozczarowanie a za nimi zadowolenie z odkrytych wypartych sekretów. Wtedy dopiero zaczęła się mozolna praca nad schematami, przekonaniami i nawykami, które przyjęłam od innych, a które nie rezonowały z moimi potrzebami i pragnieniami. Ta praca trwa do dzisiaj i będzie trwała dozgonnie, bo jest z czego się oczyszczać. Dzisiaj jest wiele technik i metod, które przyśpieszają ten proces. Gdy ja zaczynałam nie było takiego wyboru i nie było takiej świadomości pomagaczy jak dzisiaj. Ale była dobra wola i intencja, która pozwalała iść do przodu i zachęca aby iść dalej przed siebie. Cofanie się do tyłu, też jest naturalnym odruchem w procesie. Na jeden krok do przodu, zdarza się zrobić 2-3 kroki do tyłu. Zatem proces zdrowienia wymaga akceptacji, że będę poruszać się tempem żółwia, lub chodem raka, który idzie tyłem. Akceptuję to i mam zgodę że nadal będę się potykać i upadać.

Ważne że się podnoszę i czuję że jestem silniejsza. A otoczenie wspierających dusz wędrujących w tym samym kierunku, wzbudza upragnione emocje wdzięczności i miłości, bo na tej drodze nigdy nie jesteś sam. Kontakt z Daviną i osobami które chętnie z nią pracują, dał mi poczucie bezpieczeństwa i pozwolił na puszczanie ograniczającej mnie kontroli. A to co już wydawało mi się nie możliwe, a więc to, że jeszcze mogę być przydatna i mimo wieku pracować na rzecz innych dodało mi skrzydeł i spowodowało że nie myślę już ile mam lat i czego już nie wypada robić. Wręcz odwrotnie, moja dusza pragnie tworzyć i służyć innym, w oparciu o doświadczenia i zdobytą wiedzę. Dzięki uwolnieniu traum, prokrastynacja już mnie nie zatrzymuje. Intencja działania na planecie Ziemia zachęca mnie do podejmowania nowych wyzwań bez oceny, osądzania i trwogi czy jestem wystarczająca? Dusza wygrała z rozumem. Kiedy krytyczny umysł krzyczy stop, dusza szepcze: rób, nie słuchaj go….. Taka oto przemiana zmieniła moją pozycję i stosunek do siebie, innych i do świata.


Jakich masz takich wybranych twórców, który pomagają/wspierają innych i świat?

Było ich wielu, ale najmocniej w sercu zakorzenili się niektórzy nauczyciele, wykładowcy, terapeuci, psychoanalitycy, a zwłaszcza niezawodni przyjaciele i przypadkowe wspierające dusze, dzisiaj są to cudowne kobiety z otoczenia Daviny